Facebook
Aktualny numer

Najlepszy tygodnik i portal społeczno-kulturalny
w Rudzie Śląskiej

Nasz człowiek w Ameryce

08-10-2025, 12:01 PT Foto: UM: Ruda Śląska

O życiu i nauce w Stanach Zjednoczonych rozmawiamy z Pawłem Szołtysikiem, 19 – letnim rudzianinem, który w ramach stypendium Program FLEX, organizowanym przez Departament Stanu USA, spędził 10 miesięcy na Hawajach, mieszkając u tamtejszej rodziny, uczęszczając do szkoły i poznając amerykańską kulturę.

– Na początek coś bardzo prozaicznego. Jak radziłeś sobie językowo? W końcu przez całą swoją edukację uczyłeś się brytyjskiego angielskiego, a w USA zetknąłeś się z tzw. american english. Ponoć są między nimi duże różnice.

– Zgadza się, przez całe życie szkolne uczyłem się brytyjskiego angielskiego. I rzeczywiście różnica między nim a amerykańską odmianą istnieje, chociaż nie sprawiała mi dużego problemu. Sporą rolę w mojej edukacji językowej odegrały też amerykańskie filmy, książki i artykuły, dzięki czemu byłem zawczasu oswojony z american english.

– Wiemy, że każdy amerykański stan w pewien sposób różni się od reszty, ale Hawaje chyba szczególnie odbiegają od tej kontynentalnej części.

– To prawda. Widać to zwłaszcza po luźniejszym, typowo wyspiarskim stylu życia. Wszystko dzieje się tam spokojniej, bez pośpiechu. Każdy ma na wszystko czas. Rzucało się też w oczy bardzo mocne poczucie więzi społecznych, zwłaszcza rodzinnych. Społeczności lokalne na Hawajach są niewielkie, dlatego ludzie są niejako zmuszeni polegać na sobie nawzajem i dbać o dobre relacje. Dotyczy to także dalszych krewnych. Pasuje tu przykład mojego znajomego. Byłem na jego imprezie z okazji zakończenia szkoły, bardzo popularna rzecz w USA. Miała przyjść tam tylko rodzina i znajomi. Spodziewałem się kilkunastu, maksymalnie czterdziestu osób. A przyszło ich czterysta. Wszystkie ciotki, kuzyni, kuzyni rodziców.

– Może nawet twój znajomy nie do końca znał tych wszystkich ludzi?

– Pewnie nie, ale i tak z każdym rozmawiał jak z najbliższą rodziną. Ważne w tym kontekście jest słowo ohana. Po hawajsku oznacza rodzinę, ale ma też szersze znaczenie, odnoszące się ogólnie do większej wspólnoty wspierających się nawzajem ludzi. Ohana jest mocno związana z kulturą rdzennych Hawajczyków, choć ich samych pozostało na Hawajach niewielu. Sam język hawajski, pomimo starań mieszkańców jest już niemal wymarły. Również pochodzenie od rdzennych Hawajczyków, choćby w nieznacznym stopniu, jest tam powodem do wielkiej dumy.

– Mówisz o dumie z pochodzenia. A czy ten szacunek do flagi, kraju i urzędu, który znamy z filmów, dalej tam występuje?

– Na Hawajach w trochę mniejszym stopniu, niż w reszcie kraju, ale tak, patriotyzm jest tam widoczny. Przy wielu domach można zobaczyć flagi państwowe, ale też stanowe. Również zainteresowanie polityką i zaangażowanie w nią, jest tam bardzo duże. Czasem przybiera to skrajne formy. Wiele osób nie jest w stanie związać się z inną osobą tylko dlatego, że ta ma odmienne poglądy polityczne. Podobnie częste są konflikty na tym tle wewnątrz rodzin. I to nawet mimo ogromnej wagi, jaką stanowi tam rodzina, jako wartość.

– Ta polaryzacja brzmi akurat jak coś dobrze nam w Polsce znanego.

– Myślę, że w Stanach jest jednak większa. Sprzyja temu system dwupartyjny. Chociaż paradoksalnie polaryzacja potrafi też łączyć. Spaja sympatyków danej partii, skupiając ich w dwa plemiona. A co do szacunku do urzędu to on rzeczywiście jest, aczkolwiek widzę, że w momencie, w którym prezydentem został Donald Trump spora część Amerykanów, mocno sympatyzujących z Demokratami i Joe Bidenem oraz Kamalą Harris, odwróciła się od kraju, a nawet w pewien sposób obraziła się na Stany Zjednoczone.

– A jak odnalazłeś się w amerykańskiej szkole?

– Były zarówno plusy, jak i minusy. Jednym z plusów jest na pewno podejście nauczyciela do ucznia. Jest bardziej indywidualne, ludzkie. Widzę tam więcej szacunku do uczniów, chęci nauczenia ich i zachęcenia do zdobywania wiedzy. Jest tam też tzw. duch szkoły. To że praktycznie co tydzień odbywa się jakieś wydarzenie. To buduje duże poczucie przynależności do szkoły. Ale zauważyłem też negatywy. Przykładem jest np. plan zajęć. Nie masz go ściśle narzuconego, przez co możesz przejść przez całą swoją edukację bez ani jednej lekcji geografii. Dlatego później ten stereotyp na temat Amerykanów, nie znających świata poza USA, często znajduje pokrycie w rzeczywistości. Oczywiście spotkałem Amerykanów, którzy mieli naprawdę bogatą wiedzę na temat Polski, ale byli też tacy, którzy myśleli, że nasz kraj leży gdzieś w Wielkiej Brytanii, czy w środku Azji. Chociaż najbardziej zdziwiła mnie odpowiedź według, której jesteśmy jednym z amerykańskich stanów. I to chyba największy problem tej szkoły. Że istnieje spore ryzyko, że opuścisz ją ze sporą niewiedzą w jakimś obszarze.

– Ale rozumiem, że w drugą stronę jest też możliwość nadrobienia tej niewiedzy szerszą wiedzą w innym temacie.

– To też prawda. Zwłaszcza, że amerykańskie liceum (high school) oferuje również przedmioty bardziej przydatne w codziennym życiu, jak np. fotografia, mechanika samochodowa, biznes i wiele innych. Z tej puli wybierasz dodatkowe przedmioty. Ja wybrałem fotografię. Podobnie jest zresztą z niektórymi przedmiotami dla nas powszechnymi. Dlatego właśnie możesz nie mieć nigdy geografii jeżeli każdorazowo wybierałeś biologię, albo fizykę. Ciekawie jest z historią. Możesz mieć tak jak w Polsce historię świata, ale istnieje też opcja wyboru historii starożytnej, albo historii tylko Stanów Zjednoczonych. Więc rzeczywiście możesz skończyć szkołę z potężnym brakiem wiedzy w kilku dziedzinach, ale jednocześnie szeroką wiedzą w innych. Naturalnie są też pewne przedmioty obowiązkowe. To na przykład matematyka, język angielski, wspomniana tu historia na wybranym poziomie. Ale sporą rolę w edukacji odgrywają też zajęcia nieobowiązkowe, które uczeń sam wybiera. Swoją drogą, przez to wybieranie przedmiotów samemu, w amerykańskiej szkole nie istnieje podział na klasy. Dlatego z innymi ludźmi masz angielski, z innymi biologię, a z jeszcze innymi chodzisz na matematykę.

– Chciałbym jeszcze wrócić do tematu rodziny. Dalej masz kontakt z amerykańską rodziną, u której mieszkałeś?

– Tak. W ogóle myślę, że świetnie się dopasowaliśmy z rodziną goszczącą. Mamy nawet wstępnie w planach odwiedziny. Ja mam przylecieć znów do nich, albo oni do Polski. Byli jej bardzo ciekawi. To wyglądało też tak, że kiedy jednego dnia ja uczyłem się od nich jakiejś ich tradycji, następnego oni poznawali naszą. Na przykład w tłusty czwartek upiekłem im pączki. Naprawdę szybko wszedłem w ich codzienny styl życia, stając się poniekąd członkiem rodziny. Sprawę ułatwił też fakt, że moja host sister (siostra goszcząca), jest w wieku mojej siostry. Byli też bardzo naturalni. Nie odczułem by próbowali być w jakiś sposób ,,lepsi’’.

– Widzisz się w Ameryce w przyszłości? Nie pytam tylko o studia, ale o potencjalne życie.

– Trudne pytanie. Ciężko mi odpowiedzieć, czy widziałbym tam swoje życie, natomiast co do studiów zdecydowanie tak. Jeśli udałoby mi się zdobyć kolejne stypendium z pewnością bym skorzystał i pojechał. Czy to na całe studia, czy choćby na jeden lub dwa semestry.

– I jeszcze na zakończenie. Czego z Polski, najbardziej brakowało ci podczas pobytu w Stanach?

– Brakowało przede wszystkim rodziny i znajomych, których nie widziałem przez dziesięć miesięcy. Na szczęście relacje z kolegami przetrwały tę prawie roczną przerwę, co bardzo mnie cieszy. Ale brakowało mi też na pewno polskiego jedzenia. Naszego tradycyjnego schabowego, czy pierogów.

– Dziękuję za rozmowę.           

 


Komentarze