Facebook
Aktualny numer

Najlepszy tygodnik i portal społeczno-kulturalny
w Rudzie Śląskiej

Dekada zmian

08-12-2020, 10:33 Joanna Oreł

8 grudnia 2010 roku Grażyna Dziedzic po raz pierwszy została zaprzysiężona na urząd prezydenta miasta. Czas więc podsumować minione dziesięć lat. Jakie dzisiaj jest nasze miasto i co zmieniło się od momentu, kiedy Grażyna Dziedzic została prezydentem?

– Jak Pani ocenia ten czas?
– Trudno być sędzią we własnej sprawie. Myślę jednak, że zmiany, jakie zaszły w ostatniej dekadzie, są widoczne gołym okiem. Odkąd zostałam prezydentem, na inwestycje wydaliśmy ponad 800 mln zł, za które wykonaliśmy niemalże 1000 zadań. Kolejnych prawie 150 mln zł pochłonęły remonty. Jak się to wszystko dobrze zliczy, to zrobi się z tego blisko okrągły miliard złotych. Te zmiany najpełniej dostrzegają osoby, które długo nie były w Rudzie Śląskiej, choć i na spotkaniach z mieszkańcami słyszę wielokrotnie pozytywne głosy na ten temat.

– To są naprawdę pokaźne sumy. A pomyśleć, że kiedy obejmowała Pani swój urząd, to Ruda Śląska stała na skraju bankructwa.
– Zaprocentował program oszczędnościowy i maksymalne wykorzystanie możliwości, jakie dały nam fundusze europejskie. Nie chcę nawet myśleć, w jakim miejscu rozwoju miasta byśmy teraz byli, gdyby nie wsparcie unijne, bo w ciągu ostatniej dekady pozyskaliśmy w ten sposób prawie 480 mln zł.

– W 2010 roku startowała Pani w wyborach jako osoba dotychczas niezwiązana z polityką. Pomogło to Pani, czy wręcz przeciwnie? Planowała Pani wówczas, że przez kolejne kadencje będzie Pani zarządzała miastem?
– Szczerze mówiąc, ciężko wraca mi się do tamtych wspomnień. To był bardzo trudny okres w moim życiu, bo był to czas tuż po tragedii rodzinnej, która mnie dotknęła. Jakby tego było mało, to zostałam niesprawiedliwie zwolniona z MOPS-u, któremu poświęciłam większość swojego życia zawodowego. Potwierdził to zresztą później sąd. Ciężko mi powiedzieć, jakie myśli miałam wtedy w głowie, bo targały mną silne emocje. Żeby nie zwariować, musiałam je przekuć w działanie. Nigdy wcześniej nie miałam „zapędów” do rządzenia miastem. Wystarczało mi robienie tego, co kochałam – pomaganie ludziom w potrzebie. W Rudzie Śląskiej zaczęło się jednak źle dziać – podjęto niefortunne decyzje, które do dziś „odbijają się czkawką” wszystkim mieszkańcom. Byłam wtedy w takim momencie swojego życia, że pomyślałam, iż nie mam nic do stracenia. Paradoksalnie trudna sytuacja, w której się znalazłam, sprawiła, że kreśliło mi się wiele pomysłów na to, jak zmienić nasze miasto na lepsze i wyprowadzić je z dołka. To była odskocznia od problemów. Choć byłam pewna swego programu wyborczego, to nie miałam przekonania, że idę po zwycięstwo. Nie miałam tak zwanego „zaplecza”, chociaż pomagały mi osoby, które miały już doświadczenie samorządowe. Nie szły za mną też żadne partyjne pieniądze. Z perspektywy czasu uważam jednak, że to mi pomogło. Jak się nie ma wszystkiego podanego „na tacy”, to trzeba mocniej się starać, a satysfakcja z ciężkiego wysiłku jest nieporównywalnie większa.

– W 2010 roku wygrała Pani „o włos” z ówczesnym prezydentem Andrzejem Stanią. Zdobyła Pani o około 300 głosów więcej. W kolejnych wyborach miała już Pani dużo silniejszą pozycję – w 2014 roku w drugiej turze zdobyła Pani niemal 5700 głosów więcej niż Aleksandra Skowronek, która dwa lata temu „przepadła” już w pierwszym głosowaniu, a w 2018 roku miała Pani prawie 9600 głosów więcej niż Marek Wesoły. Z tego wychodzi, że z czasem ma Pani coraz silniejszy mandat do sprawowania władzy w mieście. Co się zatem takiego dzieje, że ciągle nie ma Pani większości w Radzie Miasta? Może jak w innych samorządach powinna Pani „oddać” któremuś z ugrupowań stanowisko wiceprezydenta?
– Gdy ogłosiłam start w ostatnich wyborach, to przedstawiłam kandydatów na wiceprezydentów. Zrobiłam to jako jedyna. Mieszkańcy wiedzieli, że oddając głos na mnie, głosują też na mój zespół. To dobra i merytoryczna ekipa, a sprawdzonej drużyny się nie zmienia. Koalicja w zamian za stanowiska w zarządzie, w moim przypadku nie wchodzi w grę, chociaż patrząc na inne samorządy, wiem, że taki układ wiele by ułatwił. Nie zmienia to jednak faktu, że jestem otwarta na współpracę. Nie zawsze mogę jednak iść na ustępstwa, zwłaszcza tam, gdzie naruszyłabym prawo albo dyscyplinę finansów publicznych. W pewnych kwestiach można spotkać się w pół drogi, ale są sprawy, w których tak się po prostu nie da i z tego powodu czasem nie przechodzą ważne uchwały, zwłaszcza mające konsekwencje finansowe. Nie oskarżam nikogo o złą wolę, bo wszystkim nam zależy na dobru miasta i mieszkańców. Tyle tylko, że łatwo podejmuje się decyzje, kiedy nie ponosi się za nie bezpośredniej odpowiedzialności. Mieliśmy tego przykład na ostatniej sesji, gdy nie przegłosowano nowej stawki opłaty śmieciowej. Rozumiem, że trzeba dbać o to, by portfele mieszkańców nie zostały nazbyt nadwyrężone. Pełna zgoda. Z drugiej jednak strony trzeba dbać też o portfel miasta. Miejskiego budżetu nie można drenować bez końca, bo źle się to skończy, a ostatecznie i tak straci na tym lokalna społeczność, tylko w innej formie. Nie umiem tego pojąć, że w niektórych miastach podwyżki cen odpadów przechodzą bez problemów, ja natomiast nie śpię po nocach, bo muszę się martwić, żeby w przyszłym roku z Rudy Śląskiej nie zrobił się drugi Neapol i miasto nie utonęło w śmieciach.

– Jak to?
– To proste. Już teraz wiemy, ile będzie nas kosztował odbiór i zagospodarowanie odpadów. Tych wartości nie wzięliśmy „z sufitu”, tylko z ofert wykonawców, którzy przystąpili do przetargu. Trzeba było go wprawdzie unieważnić, ale nierealne jest, by stawki w kolejnych postępowaniach były rażąco niższe. Po przekalkulowaniu okazało się, że urealniona stawka opłaty śmieciowej to 30 zł, a co za tym idzie, trzeba podwyższyć opłatę. I tu pojawia się problem, bo opozycja nie chce tego zrobić, a ja bez tego nie mogę podpisać umowy, bo nie będę miała odpowiedniego zabezpieczenia w budżecie.

– Czyli sytuacja jest patowa.
– Sytuacja patowa to sytuacja bez wyjścia. Tu rozwiązanie jest, dlatego będziemy jeszcze rozmawiać z radnymi, by dali się przekonać. Zadeklarowałam, że przygotujemy specjalny program osłonowy dla osób najuboższych i słowa dotrzymam. Wiem, że to trudna i niepopularna decyzja, ale również do takich zostaliśmy jako samorządowcy powołani. Oczywiście rozumiem to, że można się obawiać odium i krytyki, ale jeżeli ma to coś ułatwić, to biorę za to pełną odpowiedzialność. Niech to mnie mieszkańcy rozliczą z tego w następnych wyborach.

– Czyli myśli już Pani o następnej kadencji?
– A czy ja powiedziałam, o które wybory chodzi? (śmiech) Mam wystarczająco dużo pomysłów do tego, by przez kolejne lata uczestniczyć w życiu publicznym, prezydentura to tylko jedna z możliwości.

– Która z tych kadencji była najtrudniejsza?
– Pierwsza, choć obecna zaczyna być równie trudna. Dziesięć lat temu nie miałam jednak żadnego doświadczenia w zarządzaniu miastem. Powiem szczerze, gdy zaraz po zaprzysiężeniu z szafy zaczęły wypadać kolejne głęboko poukrywane „trupy”, to miałam ochotę uciec. Przypomnę, że dopiero po objęciu przeze mnie w grudniu 2010 r. stanowiska, okazało się, jaki będzie budżet na kolejny rok – dziurawy jak ser szwajcarski. Do dziś też nie zapomnę, jak przyszli do mnie przedstawiciele zakładu energetycznego i zagrozili, że jeżeli nie zapłacę faktury, to wyłączą prąd. Zapytałam dość naiwnie: „Jak to? W całym urzędzie?”. Odpowiedzieli: „Nie w urzędzie, w całym mieście”. Już nie pamiętam, czy z wrażenia zrobiło mi się ciepło czy zimno, ale wiem jedno – nieomal zemdlałam z nerwów. Takich „pożarów” do ugaszenia było bardzo wiele. Trzeba było też mocno zacisnąć pasa. Dlatego tak naprawdę mogłam zacząć realizować swoje pomysły dopiero w drugiej kadencji, bo wcześniej nie było na to pieniędzy. Wszystko szłoby bardzo dobrze, gdyby w ubiegłym roku nie zostały wprowadzone zmiany, przez które samorządy w całym kraju utraciły część dochodów. Z powodu zmian podatkowych nasze wpływy z tytułu udziału w podatku PIT tylko w tym roku są mniejsze o około 10 mln zł, a przypomnę, że w ostatnich latach stale zwiększały się. I to właśnie z tej nadwyżki mogliśmy pokrywać rosnące koszty ustawowych podwyżek wynagrodzeń. Teraz nie ma na to szans. Chcę, żeby to jasno wybrzmiało – ja nie kwestionuję zasadności stałego podwyższania wynagrodzeń, bo jest to rzeczywiście potrzebne. Mój sprzeciw budzi jednak metoda, którą się to robi, bo obóz rządzący realizuje swoje pomysły i obietnice kosztem samorządów i to bez odpowiedniej rekompensaty.

– Czy to dlatego wyłączyła Pani oświetlenie w mieście? Swoją drogą ta dekada Pani rządów spina się pewną symboliczną klamrą.
– Z powodu konieczności cięcia kosztów na stałe wyłączona jest tylko jedna trzecia latarń. Natomiast faktem jest, że w ramach protestu przeciw polityce finansowej rządu wyłączyliśmy w niektórych miejscach całe oświetlenie uliczne, ale tylko jednego dnia i tylko na jedną godzinę. To była ogólnopolska akcja, w której udział wzięło ponad 50 samorządów, może nawet więcej.

– Były głosy, że nie robicie w ten sposób na złość rządowi, tylko mieszkańcom.
– To nie było robienie nikomu na złość, tylko pokazanie, do czego może doprowadzić dalsze ograniczanie samorządności i zawetowanie unijnego budżetu. Możemy zostać bez pieniędzy, a jak nie będziemy płacić faktur, to odetną nam prąd. Bardzo często publikuję na Facebooku dane finansowe dotyczące miasta. Myśli Pani, że ile osób to czyta? Tylko „koneserzy”. Od władz miasta oczekuje się, że na wszystko będzie – że znajdą pieniądze na sport, stypendia, imprezy kulturalne, a także na inwestycje na każdym rogu. Ta lista potrzeb jest naprawdę długa, tylko pytanie, skąd mamy na to wziąć, skoro ogranicza się nam dochody? Samorządy naprawdę całkiem dobrze funkcjonowały i swoimi działaniami napędzały gospodarkę. Zabrano nam jednak część pieniędzy, a na „otarcie łez” tworzy się różnego rodzaju rządowe fundusze. Tylko czy rzeczywiście w Warszawie wiedzą, co jest nam potrzebne w Rudzie Śląskiej?

– Jako prezydentowi miasta pandemia bardzo daje Pani popalić?
– Z tak ogromnym kryzysem jeszcze nie mieliśmy do czynienia. Niestety, jego pełne skutki dopiero odczujemy i to zarówno w wymiarze gospodarczym, jak i społecznym. Na domiar złego w najbliższych latach będziemy musieli stawić czoła restrukturyzacji sektora energetycznego. We wrześniu przygotowaliśmy diagnozę aktualnej sytuacji miasta w obliczu obecnych zmian zachodzących w górnictwie. Wyliczyliśmy, że łączne koszty przeprowadzenia transformacji gospodarczej w Rudzie Śląskiej wynieść mogą nawet 5 mld zł, a gros tych środków stanowią koszty przygotowania oraz zagospodarowania terenów przemysłowych. W Rudzie Śląskiej jest ich ponad 600 ha, co stanowi blisko 8 proc. powierzchni miasta. Co ważne, część z nich jest gotowa do zainwestowania „od zaraz”. W trzech ruchach kopalni „Ruda” zatrudnionych jest obecnie ponad 7 tys. osób, z czego ponad 3,7 tys. to rudzianie. Dodatkowo kopalnie te współtworzą kolejnych 21 tys. miejsc pracy w firmach i przedsiębiorstwach okołogórniczych. Cała branża górnicza w Rudzie Śląskiej generuje dla budżetu miasta niemalże 40 mln zł rocznie. Liczby te ukazują skalę uzależnienia miasta od sektora wydobywczego, dlatego musimy już dziś myśleć o tym, jak będzie wyglądało życie w Rudzie Śląskiej „po górnictwie”, za 10, 15, czy 20 lat. Do tego potrzebujemy jednak wsparcia rządu. Niestety, gminy górnicze są pomijane w dyskusji nad restrukturyzacją branży, a przecież to na poziomie lokalnym będziemy odczuwać jej największe skutki.

– Zatem na polityczną emeryturę chyba się Pani szybko nie wybierze?
– Jak już, to samorządową. Zawsze powtarzam, że nie jestem politykiem, tylko samorządowcem. Ale rzeczywiście – nie wybieram się.

– Dziękuję za rozmowę.


Komentarze