Facebook
Aktualny numer

Najlepszy tygodnik i portal społeczno-kulturalny
w Rudzie Śląskiej

Chirurg z misją

22-12-2016, 09:03 Joanna Oreł

– Zobaczyłam ogłoszenie i powiedziałam sobie „dlaczego nie”. Kilka lat temu układając z koleżanką listę dyżurów natknęłam się w internecie na ogłoszenie. Polska Misja Medyczna na Facebooku szukała chirurga, internisty, anestezjologa i ginekologa. Podobnie było z Fundacją Kultury Świata. Złożyłam papiery i tak wylądowałam po raz pierwszy w Ugandzie – mówi dr Renata Popik. Chirurg pracująca na co dzień w Szpitalu Miejskim w Rudzie Śląskiej w ostatnich dwóch latach trzykrotnie brała udział w polskich misjach medycznych w Afryce. W 2014 i w 2015 roku w Ugandzie z ramienia Polskiej Misji Medycznej, a w 2015 roku w Tanzanii z Fundacji Kultury Świata.

– Pamięta Pani swoje pierwsze spotkanie Afryką?
– Na lotnisku w stolicy Ugandy Kampali skoku cywilizacyjnego nie było jeszcze widać. Na miejscu odbierał nas nasz misjonarz, franciszkanin. Kupiliśmy od razu niezbędne leki, szwy i rękawiczki, bo tam jest po prostu taniej niż u nas. Ale już 100 km dalej, w stronę granicy z Sudanem Południowym, na wsi w buszu, tak różowo już nie jest. Owszem jest pięknie, zielono, ale bardzo często brakuje tam prądu, a to zwłaszcza w trakcie operacji bardzo niemiła niespodzianka. Jedynym udogodnieniem jest tam stały dostęp do bieżącej wody. Ale nie ma co narzekać. W polskich warunkach też czasami radzimy sobie metodą „sznurka i plasteliny” (śmiech). Także nie było większych problemów.

– A w jakich warunkach przyszło Pani pracować w Kakooge. Tam wciąż jest przecież problem z dostępnością do pomocy medycznej?
– Ośrodek zdrowia zorganizowany przez franciszkanów i Polską Misję Medyczną w ramach programu polskiej pomocy Ministerstwa Spraw Zagranicznych był przyzwoity. Na miejscu pracowało kilku lokalnych felczerów oraz, co wyjątkowe, lekarz. Tych ostatnich w skali całego kraju jest niewielu. Wschodnia Afryka w chaosie lat 70. i 80. ubiegłego wieku straciła wielu lekarzy i do chwili obecnej jest ich wciąż za mało. Cztery lata temu na prawie 35-milionową populację w Ugandzie przypadało niecałe 5 tys. lekarzy. Niektórych specjalistów nie ma w ogóle. Żeby się leczyć i przeżyć trzeba na własny koszt jechać np. do Indii. Lekarz z Kakooge, felczerzy i misjonarze byli naszymi tłumaczami, pośrednikami i przewodnikami. Przeprowadziłam planowanych 30 operacji szkoleniowych u dzieci, kilkadziesiąt także u dorosłych na czym skorzystał również lokalny personel, który mógł się po prostu poduczyć. Nieplanowane, nagłe interwencje też się zdarzały. Mam nadzieję, że pomogłam. Jeśli chodzi o warunki sanitarne, nie było dramatu, zapewnione było niezbędne minimum. Sala operacyjna została wyposażona w sprzęt przez Polską Misję Medyczną. Było też miejsce, gdzie mogłam się umyć do i po zabiegu. Nie było jednak wielu leków, np. pyralginy nigdzie tam nie znalazłam.

– Nie bała się Pani konkurencji ze strony plemiennych czarowników?
– W Kakooge czarownik miał swoją „pracownię” w bliskim sąsiedztwie ośrodka zdrowia, praktycznie vis a vis tliło się jego palenisko. Na szczęście nie zaistniały między nami kwestie sporne. Miejscowa ludność płaci za ich usługi ciężkie pieniądze, choć tego typu praktyki są już w Ugandzie zabronione i ścigane z urzędu. Ludzie jednak nadal są zdolni w ofierze dla spełnienia swoich intencji poświęcić nawet własne dziecko...

– A co z komunikacją, nie było z tym kłopotów?
– Zgodę na operację załatwia się bardzo często dosłownie od ręki (śmiech), przez odcisk palca pacjenta. Zdarzają się i to często osoby niepiśmienne. W Ugandzie w miejscu gdzie pracowałam wśród plemienia Baganda większość ludności posługuje się językiem luganda, natomiast w Tanzanii suahili. Najczęściej słyszałam pod swoim adresem „muzungu” i „daktari”, czyli „biały” i „lekarz”, wszystkie nieporozumienia można jednak wyjaśnić tam uśmiechem i na migi. Dzieci w szkole uczą się angielskiego, z nimi porozumiewanie było łatwiejsze. W szkole prowadziliśmy też pogadanki medyczne. Do końca życia zapamiętam sposób, w jaki w Afryce pacjenci nam dziękowali. Ich wdzięczność była rozbrajająca i zaskakująca, kobiety po zabiegu przed nami klękały. Wyjaśniono mi potem, że to ugandyjski zwyczaj. Tak kobiety wyrażają szacunek i podziękowanie. Zdarzały się również prezenty, moje ulubione owoce mango, nie brakowało też... żywych kur. Pod koniec naszej misji i naszego pobytu w Kakooge zorganizowaliśmy spotkania z pacjentami i ich rodzinami. Dotarł na nie również 80-latek, którego wcześniej zoperowałam. Dwa dni szedł pieszo, boso i o kiju by podziękować za udany zabieg. To było bardzo miłe.

– Kiedy Pani wraca do Afryki?
– Do Afryki albo gdziekolwiek, gdzie będzie taka potrzeba... kiedy zadzwonią i powiedzą, że trzeba jechać. Taki wyjazd to minimum cztery tygodnie. Wykorzystuję wtedy mój urlop wypoczynkowy, jeśli go brakuje urlop bezpłatny. Dyrekcja rudzkiego szpitala oraz koleżanki i koledzy z zespołu do tej pory nie widzieli w tym problemu.


Komentarze